wtorek, 2 października 2018

JADWIGA :( VS PARWOWIROZA

     Miniony tydzień był dla mnie chyba jednym z najbardziej wyczerpujących psychicznie. Ok. to od początku.
     Większość z Was z pewnością ma taki czas, w którym decyduje się na zmiany. U nas taką zmianą miała być adopcja psa. Nie chcieliśmy kupować psa z hodowli tylko adoptować takiego, co nie ma domu. W sobotę wyprawiałam swoje naste urodziny, w chwili przerwy weszłam na stronę schroniska, a tam... ogłoszenie, że wczoraj znaleziono 10 szczeniaków. Ok. decyzja zapadła, jeden z nich będzie nasz. Nie byliśmy pewni, którego wybrać, dlatego następnego dnia całą rodziną pakujemy się do auta i w drogę. Niestety na miejscu okazało się, że nie możemy piesków zobaczyć, bo przechodzą kwarantannę. Dobra, umawiamy się na poniedziałek. Rano dzieci idą podekscytowane do szkoły, a my zbieramy się i ruszamy po naszego nowego pupila. Wybraliśmy Balbinkę, już wcześniej dzieci uznały, że nazwiemy ją JADZIA. Cały proces adopcji przeszedł szybciutko. W końcu zabieramy naszą Jadzię do domu. Po drodze szybkie zakupy w zoologicznym (miseczki, karma,smycz, a przede wszystkim szampon, bo śmierdzi maleństwo niesamowicie). Potem odbieramy ze szkoły Agatę (momentalnie zakochała się w maleństwie). Jedziemy do domu, za chwilę reszta dzieci schodzi do domu i wszyscy zachwycamy się nowym członkiem naszej rodziny.












Jadzia podbiła nasze serca. Zabawa z nią okazuje się lepsza niż najlepsze gry komputerowe, bajki, czy serfowanie po sieci. I o to chodziło;) Tak mija nam poniedziałek, wtorek i połowa środy. Tego dnia Jadzia radośnie powitała wszystkich wracających ze szkoły, jednak popołudniu wszystko zaczęło się zmieniać. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to początek koszmaru naszego i Jadzi. Nasze maleństwo zaczęło silnie wymiotować. Myślę sobie, dobra,może to kwestia zmiany karmy, przeczekamy to przejdzie. W nocy dołączyła się biegunka. Rano pędzimy do weterynarza, tam lekarka stwierdza, że może to faktycznie zmiana karmy. Mała dostaje profilaktycznie antybiotyk i kilka zaleceń odnośnie diety. Wracamy do domu. Po kilku godzinach nie widać poprawy, doszedł brak apetytu i senność. Znowu pędzimy do lekarza. Tu zostaje zrobiony test płytkowy na obecność parwowirusa. Niestety test wychodzi pozytywnie. Nasza kruszynka ma parwowirozę, najbardziej śmiertelny dla szczeniaka wirus. Jestem przerażona, mój 2 miesięczny szczeniaczek może umrzeć. Ale nie poddajemy się, surowica, antybiotyk, kroplówka, działamy. Po powrocie do domu, każda chwila snu Jadzi była wykorzystywana na podłączenie kroplówki. Noc jest tragiczna, Jadzia cały czas wymiotuje, a ja wyję, bo już czuję,że ona tego nie przeżyje. Rano znowu jedziemy do weta, tu dodatkowo dostaje leki przeciwwymiotne. Wracamy do domu. Wymiotów jakby mniej, ale dalej biegunka i tym razem psinka już coraz mnie wstaje, w zasadzie tylko jak chce skorzystać z kuwety. Już nie wita wracających ze szkoły dzieci tylko leży i cierpi.


 Nasze mieszkanie zaczyna przypominać szpital. Cały czas wspieramy naszego maluszka i staramy się ulżyć jej cierpieniu (wciąż mamy cień nadziei, że wyjdzie z tego). Nadeszła sobota, czas do weta, ruszamy. Tam usg, okazuje się, że jelita są w bardzo złym stanie, a żołądek w tragicznym. Dostajemy zapas leków i kroplówek na niedzielę i jedziemy do domu. Po powrocie Jadzia o dziwo poszła napić się wody, a potem nawet próbowała wejść do Agaty na łóżko. Podłączam kroplówkę. Niestety ten dzień był początkiem końca. Moja psychika była na granicy wytrzymałości, siedziałam cały czas z Jadzią, dzień i noc i płakałam. Siedziałam i patrzałam jak moje maleństwo znika, próbowała jeszcze schodzić z łóżka, ale była już tak słaba, że się przewracała. Wieczorem nie była w stanie się ruszyć. Jak bardzo ciężko było patrzeć w te smutne oczka pełne cierpienia, na to małe ciałko, którego została już połowa, które już widać było, że nie zniesie już więcej. Tak bardzo chciałam, by jeszcze z nami została i tak samo chciałam, by jej cierpienie się w końcu skończyło. W nocy z soboty na niedzielę prawie nie spałam, zmieniałam Jadzi pozycje, które czasem przynosiły jej ulgę. Wszyscy zdawaliśmy już sobie sprawę, że poprawy nie będzie, że zbliża się koniec. Rano jeszcze podłączyłam kroplówkę, Jadziunia dwa razy pisnęła, wiedziałam, że bardzo cierpi i miałam nadzieję, że nie potrwa to długo.





     Około godz. 8.20 nasza Jadzia odeszła. Teraz, gdy powoli wracam do siebie, zaczynają mnie trapić pytania typu, jak schronisko mogło wydać do adopcji psa po 3 dniach, gdzie był okres kwarantanny, przecież mogłam mieć w domu jeszcze jednego psa, który mógłby się zarazić. Cieszę się,że mogliśmy mieć Jadzię chociaż przez chwilę i być przy niej do końca, bawić się z nią, gdy była jeszcze zdrowa i głaskać, gdy konała w cierpieniach.
                                 ŻEGNAJ JADZIU, TĘSKNIMY:(